Mieszkanie w Warszawie wiązało się z kolejnym nowym doświadczeniem w moim życiu – komunikacją miejską. W moim rodzinnym mieście większość odległości można było łatwo pokonać pieszo. Szkoła, dom, sklep, znajomi – wszystko było w miarę blisko. W Warszawie okazało się, że nie w każde z tych miejsc mogę dojść na własnych nogach. Nie mieszkałam w Śródmieściu ani w pobliżu uczelni – musiałam więc przystosować się do warunków transportu publicznego. Na samochód niestety nie było mnie stać, poza tym nie miałam wtedy jeszcze prawa jazdy.
Z racji konieczności pokonywania wielu kilometrów komunikacją miejską z pokaźną ilością przesiadek, dużo czasu spędzałam na przystankach, czekając na autobus/tramwaj. W jednym z pierwszych dni w Warszawie, podeszła do mnie kobieta i zaczęła pytać, jak dojechać do któregoś z punktu w mieście. Niestety nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć, bo nie miałam pojęcia, o jakim miejscu mówi. Dopiero później dowiedziałam się, gdzie jest „Muzeum Narodowe”. W miarę upływu czasu, zauważyłam, że takie sytuacje są bardzo częste.
Za swój punkt honoru postawiłam sobie zorientowanie w tym, co gdzie jest. Jednym z pierwszych zakupów była mapa Warszawy z zaznaczonymi przystankami komunikacji miejskiej i trasami autobusów i tramwajów. Specjalnie jeździłam w te miejsca i robiłam zdjęcia, żeby zapamiętać dokładnie okolicę. Nawet jeśli było to na drugim końcu miasta… Nie było wtedy internetowych map ani serwisów, gdzie wystarczy wpisać „punkt A” i „punkt B” i pokazywała się gotowa trasa, strona ZTM-u stawiała pierwsze kroki w sieci. Aktualne rozkłady jazdy spisywało się bezpośrednio z przystanku. Bardzo szybko stałam się wśród znajomych „tą, która wie, jak dojechać gdziekolwiek”. Topografia Warszawy była fascynująca – o wiele większa od mojego miasta rodzinnego.
Byłam bardzo zdziwiona, że prawdziwi Warszawiacy nie znają wielu miejsc w Warszawie. Zawsze myślałam, że to Warszawiak najlepiej wie, jak gdzie dojechać. Większość z nich znała jedynie swoje osiedla lub dzielnice, a także okolice miejsca pracy/uczelni. Warszawiacy posiadali jednak umiejętność, której „świeży” Słoik zdecydowanie nie mógł posiadać – zawsze wiedzieli, w jakim kierunku jechać. Przyznaję się bez bicia, że nieraz zdarzyło mi się przejechać kilka przystanków w złą stronę. Podobno u kobiet słabsza orientacja w terenie jest naturalna, więc nie mam się czego wstydzić;)
W swojej słoikowej karierze zdarzyło mi się też kilka razy jechać taksówkami. Dziwnie się czułam, kiedy wsiadając do taksówki, musiałam tłumaczyć, gdzie znajduje się moje miejsce zamieszkania – myślałam, że wszyscy taksówkarze zanim zaczynają pracę muszą przejść jakiś kurs i egzamin z topografii miasta. Jedna z koleżanek powiedziała mi, żeby nigdy nie dać poznać taksówkarzowi, że jest się Słoikiem, bo specjalnie będzie jechał najdłuższą trasą, żeby zarobić więcej kasy za przejazd. Okazało się jednak, że wielu taksówkarzy, którzy w magiczny sposób otwierają się podczas jazdy i potrafią opowiedzieć pół swojego życia przypadkowej osobie, to właśnie Słoiki. Teraz jest już inaczej, bo w skład podstawowego wyposażenia taksówki wchodzi nawigacja GPS. Jeśli mam możliwość wyboru taksówki/taksówkarza, to wybieram zawsze tych starszych kierowców, którzy oprócz tego, że wiedzą gdzie jechać bez wsparcia elektroniki – potrafią opowiedzieć jakąś ciekawą historię związaną z daną dzielnicą.
Z czasem poza wszelkimi dobrymi stronami komunikacji miejskiej dziennej i nocnej zaczęłam zauważać też jej złe strony – tłum w godzinach szczytu (porannego i popołudniowego), nieprzyjemne doznania węchowe ze strony współpasażerów (zwłaszcza tych nie do końca trzeźwych), brak punktualności i zawodność komunikacji, która nie zawsze realizowała kursy na czas. Mimo wszystko – korzyści stanowią przewagę nad wadami komunikacji i korzystanie z niej polecam każdemu początkującemu Słoikowi.
Słoiczka D.